Magdalena Guziak-Nowak
Dzieci z Bullerbyn
Swój przytulny domek nazywają „Słoneczną Przystanią”. Wyremontowali go własnymi rękami cztery lata temu. Latem chodzą boso po trawie, a zimą nie mogą się doczekać lata. — Jesteśmy jak dzieci z Bullerbyn.
Rozalka: Dzięki, o Panie, składamy dzięki...
Żona parzy herbatę.
Mąż zajada się obiadem, trzymając na kolanach najmłodszą córkę.
— Pyszne, żonko.
7-letni starszy brat kroi babkę i strofuje siostrę, która wyciąga rękę po smakołyk: „Najpierw daje się gościom” i częstuje mnie. Siostra, czekając na swoją kolej, nuci pod nosem religijną piosenkę dziękczynną. Za babkę.
Beata: W podróż poślubną pojechaliśmy na studia do Krakowa
Dziś mieszkają w Woli Batorskiej oddalonej o 30 km od Krakowa, ale pochodzą z Piotrkowa Trybunalskiego. O Krakowie Beata zaczęła marzyć na szkolnej wycieczce dla najlepszych uczniów z języka polskiego. Wtedy pierwszy raz odwiedziła miasto królów i zapragnęła w nim studiować. Pobrali się po pierwszym roku polonistyki Beaty i maturze Marcina, który w Piotrkowie kończył ostatnią klasę technikum. Chcieli mieszkać razem, ale po bożemu. W podróż poślubną zapakowali ubrania, łyżeczkę, patelnię, pamiątki i prezenty ślubne. I wyjechali na studia dzienne do Krakowa. Zdobywanie wiedzy książkowej szło w parze z odkrywaniem prawdy o „prawdziwym życiu” — niełatwym, bo daleko od rodziców, ale łatwiejszym, bo w asyście łaski sakramentu małżeństwa.
Dziś, jakby to powiedzieli, socjologowie, należą do grupy tzw. młodych dorosłych. Oficjalnie zakończyli swoją edukację, są przed trzydziestką. Nie są jednak zbyt popularnym przykładem. Odstają od singli, poszukiwaczy kariery zawodowej, wrażeń i przyjemności. Beata i Marcin Mądrzy mają troje dzieci, które lubią się przytulać do brzucha Beaty. Pawełek, Rozalka i Lidzia wiedzą, że rośnie w nim brat albo siostra.
Beata: Słuchamy serca
Nie mogli się doczekać dnia, kiedy ich miłość wyda owoc. Na pierwsze dziecko zdecydowali się po trzech latach małżeństwa, choć może rozum podpowiadał co innego — żeby skończyć studia, kupić mieszkanie czy wybudować dom i zdobyć towarzyski prestiż, tak bardzo dziś pożądany. Nie. „Słuchaliśmy serca, tak jak wtedy, gdy postanowiliśmy się pobrać — dwóch romantyków w tych zwariowanych czasach”.
Pawełek przyszedł na świat, kiedy Beata była na czwartym roku. Wymieniali się dzieckiem na przystankach, po znajomości wynajmowali mieszkanie w Śródmieściu, Marcin zabierał Pawełka na wykłady i zarabiał jako kelner w restauracji w Rynku. To była przyspieszona lekcja dojrzałości.
— Czy żałujecie tych decyzji?
— Nie!
Marcin: Obydwoje pracujemy zawodowo, żona w domu
Już w Piotrkowie byli zaangażowani w Ruchu Światło-Życie. Razem dojrzewali duchowo, brali udział w kolejnych stopniach formacji. Zachwycili się ks. Blachnickim. W Krakowie w czasie studiów brali czynny udział w życiu wspólnoty. Wyjeżdżali na rekolekcje jako animatorzy, po urodzeniu Pawełka także w jego towarzystwie. A gdy zmieniali mieszkania — zdarzyło im się to trzy razy — jako nowi parafianie szli do proboszcza zaoferować swój czas, chęci i talenty. Zaskakiwali tym księży, potem zostawiali im numer telefonu i mówili, że są do dyspozycji, gdyby ich potrzebowano. Dziś należą do wspólnoty Domowego Kościoła.
— Jak się formujecie na co dzień?
— Formują nas dzieci, dlatego mamy ich dużo i chcemy mieć ich więcej. Kobieta nie musi robić nic innego, by zostać świętą — wystarczy, że urodzi i na chwałę Bożą wychowa dzieci. Samodzielne rodzicielstwo, bez zaplecza wspomagaczy w postaci dodatkowych rąk babć i niań, uczy pokory, walki ze swoimi słabościami, cierpliwości, której brak — opowiada z entuzjazmem Beata. — Pierwsze dziecko wywróciło nasz świat do góry nogami. O zajmowaniu się niemowlakiem miałam „medialne” wyobrażenie — że wszystko będzie łatwe, że będę go przewijać, a on będzie się uśmiechał. Nic bardziej mylnego. Wychowanie dzieci to ciężka praca. Przybliża mnie to jeszcze bardziej do Maryi, którą chcę naśladować w trwaniu w swoim macierzyństwie.
— A jak sobie radzicie finansowo?
— Nie stać nas na wiele rzeczy, ale stać nas na to, żeby mama była w domu z dziećmi, żeby jeździć do teatru czy świętować w restauracji. My robimy to, co możemy, a Pan Bóg troszczy się o resztę — mówi Marcin.
— Moje serce do tego dojrzewało. Mam dary i łaskę, by być pełnoetatową mamą. Nie wyobrażam sobie życia bez małego dziecka przy mojej piersi. Nie chcę pracować poza domem, bo nie wyobrażam sobie, by dzieci wracały do pustego mieszkania. Bycie mamą to moja kariera. I żoną. Podłogi mogą być nieumyte, ale chcę być piękna dla Marcina — dodaje Beata.
— Zawsze robisz sobie makijaż przed jego powrotem?
— Tak. Maluję oczy i usta i super się z tym czuję. Poza tym uwielbiam sukienki i nie mam w szafie ani jednej pary spodni.
Beata: Lubimy na siebie czekać
Głową rodziny jest Marcin. Beata przyznaje, że nie są nowocześni. — Jesteśmy ortodoksyjnie tradycyjni i „skrzywieni” pod względem polskich tradycji — zapewnia z uśmiechem. Jak niedziela, to najważniejsza Msza św., biały obrus na stole i świąteczna zastawa. I, co ważne, telewizor nie jest członkiem ich rodziny.
A w tygodniu świętem jest każdy wieczór. Kiedy wybija 20.30, małżonkowie mają chwilę tylko dla siebie. Dzieci mogą się po cichu bawić, oglądać książki, ale w swoich pokojach. Beata i Marcin celebrują ten czas, piją inkę, waniliową herbatę, opowiadają sobie cały dzień i czekają na błogą ciszę, gdy dzieciaki zasną. Zawsze kładą się spać razem. Kiedy Marcin ma dużo pracy przy komputerze, Beata bierze książkę i czyta. Modlą się razem tuż przed snem. — To nas motywuje do tego, by nie iść spać osobno. Zresztą, nie lubię zasypiać, kiedy nie mogę się przytulić do Marcina.
Marcin: Chciałem mieszkać na wsi, bo wolę pod stopami czuć trawę niż beton
Napisałam już połowę tekstu, a nie zdążyłam wspomnieć, że do Woli Batorskiej przyjechałam w bardzo konkretnym celu. Małżeństwo zaprosiło mnie, by w ich „Słonecznej Przystani” porozmawiać o życiu rodziny wielodzietnej na wsi. Zmęczeni miastem, przeprowadzili się do swojego małego, zielonego domku z brązowymi oknami w 2007 r. Pełni entuzjazmu, bo lubią harcerskie klimaty, choć Beata nigdy wcześniej nie miała w ręku motyki ani łopaty i marchewkę zasadziła „pół metra” pod ziemią, a Marcin nigdy nie stawiał własnoręcznie ogrodzenia. Bo wieś, w której mieszkają, to wieś tradycyjna, a nie nowoczesne, willowe osiedle, które jest niczym innym jak sypialnią pobliskiej aglomeracji.
— Tu mieszkają bardzo dobrzy ludzie. Przynosili nam jajka, mięso, orzechy i sadzonki do ogródka, kiedy widzieli, że wprowadziła się młoda rodzina z dziećmi. Pomogli nam się zaaklimatyzować — wspomina Beata. — Jesteśmy wdzięczni sąsiadom za opiekę nad naszym domem podczas wyjazdów i po powodzi, kiedy przez trzy miesiące gościła nas zaprzyjaźniona rodzina i to całkiem bezinteresownie.
Pierwszym zderzeniem z sielską rzeczywistością był fakt, że co prawda jest dom kultury, ale nie odbywają się w nim zajęcia dla maluchów czy dorosłych. Jeśli ktoś gościnnie występuje, informacja o tym wisi za szybą. A do sklepu chodnik prowadzi dopiero od pół roku. Nie zraziło to jednak „młodych pozytywistów”, ale wywołało chęć zmian.
Marcin: Trzeba robić coś dla kogoś, a nie za coś
Pierwszym pomysłem, na jaki wpadli, było założenie Klubu Mamy. Inicjatywę poparł ksiądz proboszcz i zareklamował z ambony. W pustym dotąd domu kultury przy gorącej czekoladzie miały się odbywać spotkania mam i ich dzieci. Władze obiecały przytulną salę wyłożoną matami i kolorowymi kulkami, ale na tym się skończyło. Mamy miały się spotykać w „olbrzymiej sali koncertowej”, nie otrzymały żadnego wsparcia finansowego, a gdy kobiety chciały założyć swoją kronikę, kierownik Centrum Kultury Niepołomice zapytała: „A po co?” Na panewce spalił też pomysł wykorzystania pianina i zorganizowania koncertów dla mam z maluszkami oraz aerobik dla kobiet za 4 zł od osoby. Skończyło się, gdy po dwóch miesiącach aktywności dziewcząt i kobiet z okolic na gimnastykę przyszła tylko Beata i z własnej kieszeni musiała zapłacić za całą grupę.
Wielką popularnością cieszy się jednak zapoczątkowane przez Mądrych wspólne śpiewanie pieśni patriotycznych. Na pierwszą wieczornicę przyszło 60 osób, na kolejną — ale już w kościele w sąsiedniej parafii — 200. Były małżeństwa z dziećmi, dziadkowie, strażacy, harcerze, nauczyciele. W tym roku na 11 listopada Beata i Marcin planują dodatkowo I Niepodległościowy Bal z tańcami dworskimi. Ukończyli kurs wodzirejski u najlepszych wodzirejów w Polsce. Młode małżeństwo coś zmieniło, dało wsi ducha.
Beata i Marcin: Będziemy tu wracać lepić bałwana
Choć w pobliskiej puszczy mają swoją polanę niezapominajek, choć nadali drzewom imiona, choć na wsi dzieci nigdy się nie nudzą, a sąsiedzi mówią „Dzień dobry”, szukają domu w Krakowie.
— Obecny czas edukacji dzieci, mojej pracy oraz potrzeb żony wzywa nas do Krakowa — mówi Marcin.
— Miasto wychowało nas do kultury — potwierdza Beata.
Życie rodziny wielodzietnej na wsi nie jest łatwe, kiedy z pracy zawodowej wraca się do pracy w stodole lub w ogrodzie, kiedy nie można wsiąść do busa z wózkiem, a niskopodłogowy autobus nie kursuje w godzinach aktywności mamy z dziećmi, czyli między 9 a 13.
— Nasz dom nazywa się „Przystań”, więc na razie odpływamy. Wrócimy na wakacje. Bo lubimy chodzić boso po trawie, grać w siatkówkę, śpiewać z gitarą przy ognisku i rozgwieżdżonym niebie.
opr. mg/mg
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz